INFERNÄL MÄJESTY – zespół, który miał szansę zdetronizować SLAYER!
Odkąd pamiętam, kanadyjska Scena Metalowa miała do zaoferowania zespoły najwyższej prominencji. To tu hartowała się najszlachetniejsza stal i choć kanadyjskie zespoły nie miały takiego wsparcia i promocji jak kapele z USA, to potrafiły przykuć uwagę ówczesnego Świata Metalu. ANVIL, EXCITER, SACRIFICE, ARMOROS, VOIVOD, RAZOR, ANNIHILATOR, BLASPHEMY czy właśnie INFERNÄL MÄJESTY, to kilka szyldów, które zapisały się złotymi zgłoskami w historii ekstremalnego metalu, odnosząc światowy sukces i stając się ikonami gatunku.
W tamtym okresie Toronto skupiało znaczącą część metalowej sceny. To tu narodziły się takie tuzy jak ANVIL, EXCITER, RAZOR czy INFERNÄL MÄJESTY. Dlatego pragnę dziś zwrócić Waszą uwagę na ich fenomenalne dzieło None Shall Defy – album ze wszech miar niezwykły. Myślę, że wielu z Was podziela moją opinię, że gdyby None Shall Defy ukazał się przed premierą Reign in Blood SLAYER, miałby ogromne szanse zdetronizować Amerykanów?
Niestety w tym wyścigu liczy się czas, a INFERNÄL MÄJESTY w stosunku do SLAYER spóźnił się o rok – to w tym przypadku spory poślizg.
Roadrunner nie zadbał o należną promocję tego wydawnictwa – ograniczając się jedynie do wydania płyty i pozostawiając całą resztę na barkach zespołu. INFERNÄL MÄJESTY sam musiał sobie zorganizować trasę promocyjną, z własnych pieniędzy opłacając również produkcję video clipu do tytułowego utworu None Shall Defy.
Po raz pierwszy zobaczyłem to video w programie MTV Headbangers Ball: kapela prezentowała się koncertowo, bestialsko: łańcuchy skóry, ćwieki, burza włosów. Do tego muzycznie było to totalną dewastacją, myślałem sobie – Wow!
Ależ to zajebisty band pewnie są oczkiem w głowie wydawcy; w końcu taki band należy wspierać, a tu potem dowiaduję się, że kapela musiała ze swojej kieszeni opłacić trasę i realizację video clipu – masakra, to musiało być cholernie frustrujące dla zespołu. :-(
Zasięg promocyjny tych działań nie był zbyt wielki, przez co zespół na starcie znacznie wytraca impet, którym mógłby rozhulać machinę promocyjną. None Shall Defy to prawdziwy czarny diament w koronie Króla Piekieł, dlatego uważam, że mógłby osiągnąć znacznie więcej, gdyby miał wsparcie wydawcy.
Niestety kanadyjska scena zawsze była traktowana po macoszemu, przez co artyści z tego kraju zawsze mieli pod górkę. :-(
None Shall Defy został nagrany w Metalworks Recording Studios, w Toronto, Ontario; mastering odbył się we Frankford-Wayne Mastering Labs w Nowym Jorku.
Album pod każdym względem był zabójczo dobry – doskonała muzyka w połączeniu z niszczącym wszystko brzmieniem to MORDERSTWO!!!!!!!!!
Już od pierwszych taktów otwierającego stronę A Overlord wiedziałem, że mam do czynienia z niezwykle zjawiskowym zespołem. Była w ich muzyce potężna siła, słuchałem tego, jak oniemiały i nie mogłem się nadziwić, jak wiele działo się w tym numerze.
Instrumentalny R.I.P. trwający nieco ponad minutę, to świetny wstęp do Night of the Living Dead, który uważam za prawdziwego KILLERA na tej płycie, a to nie jedyny mocny akcent na None Shall Defy; riff za riffem to taniec żyletki po żyłach, bestialstwo i mrok; diaboliczny wokal wypluwający z gardzieli tekst niczym koszmar z najciemniejszych zakamarków wyobraźni; cuchnie to przy tym na 666% smołą i siarką.
S.O.S. – tnące bezlitośnie gitarowe razy nabierają z każdą chwilą Piekielnej mocy, by w końcu uwolnić bestię, która wykrzykuje:
Spożywaj mięso, którego serce wciąż bije, niech rozpocznie się uczta
Tej nocy rządzi bezbożny król, czcimy go grzechem
poczuć jego dotyk poznać jego miłość spojrzeć mu w oczy
Nie próbuj uciekać, nie ma ucieczki, przygotuj się na śmierć!
Brutalność mieszająca się z najstraszniejszą grozą; do tego zabójcza precyzja gitarowych galopad, to coś jedynego w swoim rodzaju. Całość pulsuje plugastwem, to czyste, pierwotne zło.
Pierwszy numer ze strony B to oczywiście tytułowy None Shall Defy. Numer nie przypadkowo stał się tytułowym – to, co się tu dzieje, to istne szaleństwo. Wyczyny gitarowego duetu Kenny Hallman/ Steve Terror powinny rozłożyć na czynniki pierwsze każdego – to, co tu się gitarowo wyprawia, przechodzi ludzkie pojęcie.
To jak nawałnica bestialstwa, której nic nie jest w stanie się sprzeciwić. Krew bryzga z uszu, jest to tak porywcze i wściekłe, że może powalić każdego twardziela. Powiem Wam, słyszałem dużo, ale ten materiał do dziś to istne Szaleństwo, coś tak złowieszczego i złego w thrash metalu nie zdarza się zbyt często. To jak tchnienie ciemności, podszept Diabła, prawdziwe Opętanie.
Skeletons in the Closet – kolejna bezpardonowa nawałnica wściekłości. Jest w tym tyle niepohamowanej wściekłości, zabójcze tempa i te rozpierdalające gitarowe sola – toż to prawdziwy Armageddon; cholernie mroczne granie.
Anthology of Death poświęcony seryjnemu mordercy, który w 1888 roku grasował na ulicach Londynu. Mowa oczywiście o Kubie Rozpruwaczu. Pierwsze wersy tekstu doskonale obrazują muzyczną zawartość tego numeru:
Krew kapie z jego ostrza
ogląda zarżnięte szczątki swojej ofiary
Nie ma nikogo, kto mógłby ich uratować przed atakiem
Ciężar mieszający się z wściekłością tworzy tu doskonale złowieszcze tło.
Całość albumu zamyka niespełna dwuminutowa introdukcja zatytułowana Path of the Psyco.
Pamiętam, jak po raz pierwszy usłyszałem ten album – zatkało mnie. Od razu pomyślałem SLAYER na przechlapane – ten krążek wywróci świat do góry nogami. Stało się jednak inaczej, machina promocyjna SLAYER na wejściu stłamsiła wszelką konkurencję.
Trudno się temu dziwić, skoro SLAYER budował swoją pozycję kilka lat wcześniej – te parę lat różnicy to ogromna przepaść. SLAYER byli pionierami gatunku, swój debiut wydali w roku 1983. Kolejny album Hell Awaits bardzo umocnił pozycję zespołu. Dlatego trudno było konkurować kanadyjskiemu zespołowi z tak potężnym przeciwnikiem i choć None Shall Defy zabłysnął niczym najjaśniejsza z gwiazd, nie przyniosło to upragnionego tronu Infernalnemu Władcy.
None Shall Defy, choć niezwykle atrakcyjna, nie uchroniła się od wpływów muzyki SLAYER. Do tego wokal Chrisa Baileya bardzo przypominał Toma Araya. Podobną analogię można zauważyć w przypadku niemieckiego EXUMER i ich drugiej płyty Rising from the Sea, która była na wskroś slayerowa, a wokal Paula Arakari nasuwa spore podobieństwa do Toma Araya.
Fakt tych dość istotnych podobieństw nie pomagał w konkurencyjnej walce ze SLAYER, który tak naprawdę już wtedy był bardzo daleko przed peletonem starającym się bez skutecznie go dogonić.
Dla fanów Metalu Rising from the Sea i None Shall Defy to bardzo lubiane krążki. Nikomu z nas nie przeszkadzało, że oba materiały mają w sobie sporo ze SLAYERa. Mimo to trudno było tym zespołom konkurować z Amerykanami, którzy byli wzorem do naśladowania dla nich samych.
Ponadto musimy pamiętać, że Reign in Blood ukazał się w 1986 roku, a oba wyżej wymienione albumy rok później, co nie jest bez znaczenia, choćby ze względów promocyjnych.
Zaraz po wydaniu Reign in Blood SLAYER wyruszył w trasę po USA z OVERKILL („Reign In Blood” U.S. tour). Ponadto w roku 1987 był suportem dla WASP po USA („Criminally Insane” tour), miał również europejską trasę z MALICE („Reign In Pain” European tour 1987). Spora popularność Reign in Blood przyniosła SLAYER duży rozgłos.
Magazyn Rolling Stones umieścił Reign in Blood na 6. miejscu obok, Peace Sells… but Who's Buying? – MEGADETH i Master of Puppets – METALLIKI. A to czymś świadczy.
SLAYER był dosłownie wszędzie, promocja ich trzeciego albumu była naprawdę ogromna, INFERNÄL MÄJESTY mogło tylko pomarzyć o takiej reklamie. None Shall Defy bez wsparcia wydawcy musiał finansować promocję z własnej kieszeni. Była to bardzo nierówna walka, z góry skazana na porażkę.
Podejrzewam, że zaistniała sytuacja nie miała dobrego wpływu na morale zespołu. Pojawiły się pierwsze pęknięcia, które przyniosły pierwsze znaczące roszady w składzie. Zmienił się również styl muzyki INFERNÄL MÄJESTY. Z perspektywy czasu jestem przekonany, że był to bardzo zły pomysł.
Ta transformacja nie przyniosła nic dobrego, a przy tym zespół utracił swoją artystyczną tożsamość, stając się kolejnym death metalowym zespołem. Koniec lat 80. to już era niepodzielnie panującego Death Metalu. Może dlatego INFERNÄL MÄJESTY postanowił na Unholier than Thou dołączyć do tej sceny. To dobry album, ale niestety pozbawiony dawnej mocy. :-(
Szkoda, że kanadyjski zespół tak łatwo dał się wmanewrować w takie granie. Moim zdaniem INFERNÄL MÄJESTY miałby dużo większe szanse przebić się, gdyby trzymał się stylu z None Shall Defy. Zmiana wokalisty również im nie pomogła. :-(
Warto jeszcze nadmienić, że w 1988 roku INFERNÄL MÄJESTY nagrał dwa doskonałe numery Into The Unknown i Hell On Earth, które były kontynuacją Non Shall Defy, wydane jako demo w 25 egzemplarzach pod tytułem Nigrescent Dissolution. Szkoda, że ostatecznie zespół zdecydował się porzucić dawny styl, na tych dwóch numerach słychać ogromny potencjał i siłę rażenia.
Po latach Displeased Records wydając reedycję Non Shall Defy w 1999 roku, dodała do CD te dwa numery.
Necronosferatus